Forum Twórczość własna sztuka i trochę rozrywki  dla każdego coś fajnego Strona Główna  
 FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 Opowieść o Ryszardzie ze Skalbmierza Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Śro 19:55, 10 Sie 2005 Powrót do góry

Opowieść o Ryszardzie
Ze Skalbmierza


Autor:
Alan Di Van



PROLOG
Usiądź wygodnie w ciepłym fotelu z kubkiem gorącej czekolady; ja usadowię się naprzeciwko i opowiem ci historię pewnego dzielnego i odważnego rycerza znanym powszechnie w kraju jako Ryszard ze Skalbmierza, lecz tylko nieliczni ludzie zaliczający się do jego najlepszych żołnierzy i przyjaciół znali go jako Ryszarda Spiżową Twierdze. Ten przydomek nadali mu jego żołnierze z regimentu piechoty łanowej województwa małopolskiego. Odnosi się do jego ulubionego zamku w Skalbmierzu, ufortyfikowanego na jego własny sposób, oraz do jego niezwykłych zdolności strategicznych i niekonwencjonalnych sposobów działania. Jego pułkownicy śmiali się często między sobą, że obroniłby Wawel mając setke ludzi przed wszystkimi Tatarami i Turczynami stąpającymi po ziemi. W swoim regimencie Ryszard miał reputację najlepszego dowódcy Rzeczypospolitej, często przechadzał się po obozie jak dobry pasterz doglądając swoich owiec; rozmawiał, żartował i śmiał się do rozpuchu tak głośno i serdecznie aż cały obóz mniemał, że nieprzyjaciel nadciąga radując się z niegotowości żołnierzy do obrony obozu. Nowi żołnierze byli początkowo zażenowani i zaskoczeni postawą swego wodza, który rozmawiał z nimi jakby nie istniały stanowiska i szacunek dla dowódcy; lecz z biegiem czasy rozmawiali coraz śmielej i śmiali się coraz głośniej.
Miłościwie wtedy panujący nam król Leszek zwany przez niektórych Białym w nagrode za kierowanie akcją odbijania Lubusza z małą pomocą Henryka zwanego Brodatym nadał Ryszardowi wioskę Skalbmierz, w którym stał lekko podniszczony zamek (lecz Ryszard jakto miał w zwyczaju skromnie mówiąc „udoskonalił” go).Oprócz nowo nadanej wioski, Ryszard posiadał jeszcze kilka innych należących do rodzinnej fortuny, lecz ze wszystkich majętności najbardziej przypadł mu do serca Skalbmierz, gdzie bywał zawsze, kiedy miał tylko sposobność. Zamek zmienił się nie do poznania; nawet najstarsi ludzie w wiosce nie pamiętali, aby zamek był kiedyś w tak doskonałym stanie. Wszyscy czuli się bezpieczni patrząc na mały i zgrabny zamek na skalistym wzgórzu oraz na jego wysokie mury i nowo wzniesioną wierzą sięgającą niemalże nieba. Lecz Ryszardowi nie było dane długo siedzieć w ukochanym zamku; nie mineło kilka miesięcy, kiedy w Roku Pańskim 1222 król wezwał go do krucjaty przeciwko pogańskim i barbarzyńskim Prusom.
KRUCJATA
Ryszard stawił się z wielką ochotą i wolą walki. Stanął na czele starego i wysłużonego regimentu; często mawiał, że gdyby odebrali mu dowództwo nad nimi „zabiłby tego bez śladu litości na twarzy, choćby to miał być sam król… Czy widzieliście, kiedy aby zabrano matce dzieci a ta się nie broniła przed napastnikiem?” tak mawiał nasz poczciwy Ryszard, a wtedy serca rosły żołnierzom na myśl, że ich nie opuści taki wspaniały wódz. Kiedy zbliżali się do siedliska tych bestii i diabłów rogatych, Ryszard dodawał otuchy żołnierzom opowiadając jak za dawnych czasów jego pradziad kładł prusaków dziesiątkami. Potem w szeregach najróżniejsze historie i żarty krążyły o tych barbarzyńcach; Ryszard usłyszawszy jakąś nową z wielką chęcią i uwagą wysłuchiwał jej. Tak wkroczyli z wielkim duchem do Prus wyczekując pilnie walki z poganami.
Cały regiment oczekiwał stada brudnych ludzi, bez przywódcy, w skórzanych ubraniach, z mieczami ciągle tkwiącymi w swych pochwach, lecz uniesionymi w górę i przygotowanymi do zadania ciosu. Zdziwili się wielce jak ujrzeli rosłych wojowników z całą gamą broni, od sztyletów po ciężkie miecze i włócznie, walczących nie gorzej od nich samych. Po pierwszym starciu zawiedzeni żołnierze sądzili nawet, że to inny lud przybył im na pomoc. Lecz Ryszard nie dawał za wygraną; w takich przypadkach mawiał: „jedna przegrana klęski nie czyni” i zaczynał działać. Wraz z swymi pułkownikami opracowywał sposoby walki i całą strategie działania. Chociaż znajdował się pod władzą księcia wielkopolskiego, sam opracowywał wszystko. Gdy Książe usłyszał o tym wezwał go do siebie jako doradcę. Ryszard zawiódł się bardzo na księciu, kiedy ten orzekł, że jego plany są „zbyt ryzykowne i absurdalne”. Nie da się ukryć, że Książe miał małą fantazje, nie grzeszył bystrością i nie dostrzegał racji swego regimentarza, lecz był na tyle rozumny, że dostrzegł, iż owy Ryszard ze Skalbmierza jest lepszym strategiem od niego; postanowił, więc wysłać go w samo serce barbarzyńskiego kraju, gdzie trudno o przeżycie. Ryszard wraz ze swymi wiernymi żołnierzami musiał stawić czoła wrogiej armii.
OBÓZ
Pochód trwał dwa dni i dwie noce; dotarli na miejsce późnym popołudniem i bez jakichkolwiek oznaków zmęczenia czy znudzenia zaczęli stawiać obóz. Wybrali dobre miejsce odgrodzone z dwóch stron rzeką, nieco dalej od miejsca wskazanego przez księcia. Z pozostałych stron usypali szańce oraz zrobili w nich dwie bramy; od strony rzeki usypali małe szańczyki, gdyż Ryszard wiedział z doświadczenia, że wróg widząc dobre szańce od strony lądu chętnie atakuje od strony wody; dlatego też każda chorągiew (a było ich cztery) otaczała jednolitym pierścieniem cały obóz. Tymczasem wysłano zwiadowców, aby uczynili rozpoznanie. Powróciwszy następnego dnia, Ryszard wraz ze swymi pułkownikami poczęli obmyślać strategie. Ich zadaniem było zdobyć barbarzyńskie miasto o nazwie tak plugawej, że nie sposób jej powtórzyć a co dopiero zapamiętać. Owo siedlisko było otoczone czymś w rodzaju wysokiej palisady, lecz dość lichej oraz małym prowizorycznym zamkiem, a raczej kamiennej budowli z małą wierzą obserwacyjną. W środku miasta znajdowały się zabudowania kryte strzechą. Podczas tego sprawozdania zwiadowców, które niechcący usłyszałem przechodząc obok, pułkownicy słuchali pilnie i wypytywali o wszystko co im tylko przyszło do głowy. Po skończeniu zwiadowcy zostali, aby jak mniemam poprawiać ewentualne mylne wyobrażenia miasta.
- Drodzy pułkownikowe - zaczął Ryszard – najlepiej by było gdybyśmy uderzyli na to siedlisko w trzech drużynach, tak, aby każda była w równym odstępie od pozostałych.
Wszyscy nie zgodzili się chętnie na ten plan, bo tak naprawdę tylko jedna by zdobywała miasto a pozostałe odwracały uwagę; wszyscy zebrani zrobili kwaśne miny; spostrzegłszy to Ryszard wysunął propozycje:
- zatem każda grupa będzie zdobywać miasto, lecz w różnej kolejności, a która przedrze się pierwsza, zabezpieczy wejście i zaczeka na czwartą grupę……
Dalej niestety nie zdołałem usłyszeć wypowiedzi Ryszarda, gdyż przeszli do izby leżącej w samym sercu namiotu, gdzie znajdował się wielki stół z mapami. Po godzinie obrad wyszli wszyscy pułkownicy, aby ogłosić rozkazy w swych chorągwiach; z racji, że była już noc wszystkie polecenia i przygotowania zaczęto dopiero następnego dnia. Zapanował wtedy niesłychany harmider: biegano do lasu, ścinano drzewa, wnoszone je do obozu, gdzie robiono z nich drabiny i osłony przed strzałami; wykonano też trzy tarany z wielkich pni dębowych. Ryszard przechadzał się po obozie, jak to miał w zwyczaju, i radował się z prędkości i dbałości prac, czasem pochwalił jakiegoś żołnierza za wygląd jego drabiny, innego za jego rynsztunek i gotowość do walki, czasem dał ważną rade co do budowy taranów. W południe wszystko było gotowe i poszczególne chorągwie zaczęły wychodzić z obozu i maszerować ze swymi drabinami i taranem na wyznaczone pozycje w promieniu kilometra od miasta plugawych prusaków. Ryszard obserwował wymarsz z szańców i dodawał słowa otuchy. Kiedy już trzecia chorągiew wychodziła z obozu Ryszard zszedł i stanął przed swoimi żołnierzami i tak przemówił:
- Drodzy bracia!- zaczął – przed wyjściem naszym chciałbym, aby setka z was została i broniła naszego obozu przed tymi rogatymi diabłami – tu szmer zdziwienia targnął szeregami – wiecie dobrze, że niemożliwością jest zostawienie obozu bez załogi…. Nie bójcie się, że ominie was walka! Prusacy przybędą tu na pewno! Lecz zdziwią się śmiertelnie zostając obóz obsadzonym – tu uśmiech pojawił się na twarzach żołnierzy, a gdzieniegdzie ktoś wybuchł śmiechem – czekam na ochotników!
Z szeregu wystąpiło sto ludzi z okładem, Ryszard powiedział im coś szeptem, co rozkołysało pierwszym szeregiem chorągwi, a zazdrość pojawiła się na ich twarzach. Raz jeszcze wszystko obszedłszy stanął na czele swych wojaków i opuścili obóz.


POGAŃSKA OSADA
Wszystkie chorągwie zajęły pozycje godzinę po zmroku; usadowiły się wygodnie pod osłoną drzew. Lasy zostały pilnie obstawione przez bystrookich ludzi, którzy pracowali kiedyś jako leśnicy w królewskich lasach. Wypatrywali potencjalnych wojowników prusackich, czyhających gdzieś w ukryciu. Pierwsza stała na północy, druga na południowy-zachód, trzecia na południowy-wschód, a chorągiew Ryszarda zajęła pozycje na wschód od barbarzyńskiego miasta. Noc żołnierze przespali wygodnie i bez alarmów, a skoro świt zostali zbudzeni przez zwiadowców donoszących o wymarszu wojsk z miasta w kierunku ich obozu. Ryszard usłyszawszy ich mizerną liczbę, trzydziestu wieśniaków z dzidami, zajął się przygotowaniami do wymarszu. Wysłał gońców do wszystkich pułkowników z wyłuszczonym planem i kolejnością podchodzenia do miasta. Godzinę po pierwszym brzasku wszystkie chorągwie stały w pełnym rynsztunku i pozycji bojowej gotowe do natychmiastowego wymarszu. Ryszard nie zrobił przeglądu wojsk przed walką z racji sporej odległości między poszczególnymi chorągwiami. Pierwsza do boju wyruszyła północna chorągiew; maszerowała pół godziny zanim dotarła do miasta. Zaatakowała prowizoryczny zameczek, ściągając oszczepników swymi niezawodnymi strzałami. Taran uderzał raz po raz w miejsce, gdzie kamienny mur łączył się z palisadą. Wielki popłoch zapanował w mieście. Niektórzy pruscy wojacy śmiali się, z wodza tej chorągwi, który śmiał walczyć z tym miastem. Ostatecznie mieli racje: miasto było dość durze i jak na barbarzyńską osade dobrze ufortyfikowane, lecz oni nieznani owego wodza, Ryszarda Spiżową Twierdze, gdybym go nie znał też bym rzekł: „głupi to wódz, który porywa się na takie miasto”, lecz wojowałem już z nim i widziałem na własne oczy jak zdobywał większe miasta na Pomorzu Gdańskim, kiedy to wyrywał je z rąk plugawych Duńczyków. Wszyscy prusacy rzucili się jak jeden mąż bronić owego miejsce gdzie Północna chorągiew walczyła. Trzeba przyznać, że broniła się zaciekle i zwalała z murów i palisady najtęższych wojowników, lecz za nic nie mogła wdrapać się po drabinach do środka. Nie mineło pół godziny od pierwszego uderzenia tarana, kiedy z południowego-zachodu uderzyła kolejna chorągiew; taran od razu zaczął wybijać wgniecenie w palisadzie, żołnierze korzystając z zaskoczenia, jakie uczynili wdrapali się po drabinach na liche drewniane mury i zeskoczywszy po drugiej stronie poczęli rąbać mieczami na lewo i prawo. Prusacy spostrzegli się dopiero, kiedy domy zaczeły płonąć. Popłoch był niesamowity. Kobiety z dziećmi uciekały we wszystkie strony, ratując po części marny dobytek. Żołnierze posuwali się wolno, lecz kładąc trupem oddział za oddziałem. Kiedy wódz barbarzyńskiego miasta spostrzegł, że coraz więcej jego wojaków znika bez śladu a coraz więcej domów płonie, wysłał znaczną grupę, pod którego naporem dumna chorągiew musiała ustąpić. Atak na północnym odcinku murów wzmógł się, dzięki posiłkom nadesłanym przez Ryszarda. Wszystkie wrogie odziały skupiły się na Północnej chorągwi, zostawiając tylko kilku obserwatorów na pozostałych murach. Nie mineła minuta od pierwszego ataku wszystkich pruskich wojowników, kiedy południowy kraniec murów został przełamany z całym impetem przez pozostałości z południowo-zachodniej chorągwi oraz świeżo przybyłą chorągwią Ryszarda i południowo – wschodniej. Zanim ci tępi barbarzyńcy spostrzegli Ryszarda na czele trzech zbroczonych krwią chorągwi, południowa część miasta płonęła, a mieszkańcy opuszczali w panice miasto wrzeszcząc w niebogłosy. Kiedy Ryszard był już w sercu miasta powietrze zatrzęsło się od głosu jego rogu wzywającego Północną chorągiew do zaprzestania szturmu i jak najszybszego wdarcia się do miasta przez wyłom. Ostatni punk obrony stanowił prowizoryczny zameczek, gęsto obsadzony pogańskimi barbarzyńcami. Widok płonącego miasta widocznie ich nie przerażał i nie zniechęcał. Woleli oddać życie niż dobrowolnie poddać się napastnikowi. Ryszard rozumiał to doskonale, lecz rozkaz księcia brzmiał: ”… jeśli nie będą chcieli się poddać, a tym samym przyjąć chrztu świętego, należy ich wybić, co do jednego śmierdzącego wieśniaka……wszystkich bez wyjątku….. mężczyzn… kobiety….dzieci….”. Rozkaz był okrutny, ale Ryszard udał, że nie usłyszał go w całości. Jego rycerski honor wziął górę i zabijał tylko i wyłącznie dorosłych mężczyzn z bronią w ręku. Gdzieniegdzie żołnierze otaczali grupy starców i kobiet z dziećmi, wtedy zjawiał się Ryszard lub jego posłaniec i kazał ich uwolnić. Prusacy po zajęciu miasta uciekali w panice a dowiedziawszy się, że napastnicy puszczają ich wolno próbowali ratować dobytek, lecz zostali wyprzedzeni przez wojaków Ryszarda zabierających wszystko, co nadawało się do jedzenia, zapowiadało się bowiem oblężenie zameczku, nazwanego żartobliwie przez pułkowników garnizonem. Został on otoczony pierścieniem drewnianych osłon, używanych uprzednio do zdobywania miasta, za którymi bezpiecznie ukryci przed wrogim ostrzałem czekali żołnierze Ryszarda. Reszta wojaków usadowiła się w nie spalonych domostwach i na drewnianych murach wypatrując wojsk pruskich idących z odsieczą. Lecz ta nie nadchodziła. Mijał dzień za dniem. Początkowo żołnierze strzelali do prusaków, lecz ci schowani w garnizonie i wypatrywali zmian przez małe okienka. Kilka szturmów spełzło na niczym, gdyż było ich tam więcej niż początkowo myśleliśmy. Widocznie mały garnizon oprócz wieży obserwacyjnej i wysokich blanek na parterowym budynku posiadał durzy spichlerz i rozległe podpiwniczenie. Ryszard postanowił dokopać się do nich, lecz nadaremnie. Kopacze przedarli się przez zwały ziemi, lecz natrafili na grubą kamienną ścianę. Ósmego dnia oblężenia Ryszard posłał dwudziestu żołnierzy do obozu; wielka ciekawość zżerała pozostałych. Ryszard zwołał wszystkich pułkowników na naradę. Niestety nie mogłem dosłyszeć szczegółów obrad, gdyż rozmawiano szeptem; jedynie słowo „pożar” powtarzane wielokrotnie nie dawało mi spokoju, czyżby Ryszard chciał podpalić garnizon? Ale jak? Odpowiedź nadeszła dopiero trzy dni później wraz z nadejściem oddziału trzydziestu żołnierzy z pięcioma wozami wyładowanymi po same brzegi; we dwóch znajdowały się małe naczynia z jakimś płynem a w pozostałych było jedzenie. Ryszard nic nie zdradzał, dopiero pułkownikowe powiedzieli nam, co planuje nasz regimentarz: szturm garnizonu miał się rozpocząć w środku nocy, żołnierze wdarłszy się na blanki mieli je zabezpieczyć, a wejścia do środka zastawić drewnianymi osłonami; przez małe okienka wojacy mieli wrzucać owe małe naczynia, które okazały się wypełnione łatwopalną cieczą, a następnie podpalić plugawych pogan. Przygotowania zaczeły się po zmroku jeszcze tego samego dnia. Żołnierze posiliwszy się poczeli losować, kto będzie prał barbarzyńców, a kto tylko patrzył. Z każdej chorągwi tuzin wojowników zaczęło się zbroić i przygotowywać.
KONIEC GARNIZONU
Szturm rozpoczął się w środku nocy, kiedy panowały nieposkromione ciemności. W jednej chwili spomiędzy drewnianych osłon wynurzyło się około dziesięciu drabin, a już w drugiej były oparte o mury garnizonu. Podczas, gdy grupa najtęższych wojaków wpadłszy na mury oczyszczała je z pogan, na dole podprowadzono wozy z naczyniami. Mury zostały oczyszczone, a trupy zwalono; od wozów po szczyt drabin ustawił się sznur żołnierzy, którzy początkowo podali sobie dwie drewniane osłony, a następnie naczynia z łatwopalną cieczą. Wejścia do środka garnizonu zostały zastawione tak, że nikt nie mógł wyjść, lecz wejść można było bardzo łatwo. Zaczęto wrzucać przez małe okienka naczynia, które rozbijały się o podłogę i ściany oblewając wszystko dokoła. Prusacy mieli twardy sen i zbudzili się dopiero, gdy odsłonięto wejścia i wrzucono cztery beczki, które turlając się przez całe pomieszczenie rozbiły się o przeciwległą ścianę, a ciecz znalazłszy szparę lub schody zaczęła spływać do niższych pomieszczeń. Natychmiast wielki alarm poruszył cały garnizon; pruscy ludzie dostrzegli nas z wierzy. Po chwili otwarły się na oścież główne wrota garnizonu, przez które wypadło cztery tuziny wojowników; nic nie widząc w takich ciemnościach a nie brawszy łuczyw, gdyż zostaliby zauważeni od razu, zaczeli cicho się skradać w kierunku podstawionych drabin. Lecz nasz wspaniałomyślny Ryszard przewidział taki ruch wroga; kiedy prusacy byli już w połowie drogi pchnął dwie chorągwie na nich, jedną od czoła a drugą od tyłu. Lecz ci drudzy atakując pierwsi wystraszyli biednych barbarzyńców tak, że ci chcąc uciec od nich nadziali się na drugą chorągiew. Kto był w pobliżu, ten rzucił się ku otartej na oścież bramie. Nic niebyło widać, gdyż za bramą było tak samo ciemno jak przed, słychać było jedynie sapanie prusaków, krzyki naszych żołnierzy i szczęk broni. Walkę słychać było w całym mieście; każdy, kto nie był zajęty przy północnym murze śpieszył, co prędzej w kierunku walki. W dość krótkim czasie wielka bitwa rozgorzała przy bramie garnizonu; zapanował tłok i zamieszanie. Nikt nie widział przeciwnika, tylko siepał mieczem, gdzie słychać było plugawą mowę albo głośne zwierzęce sapanie. Niejednokrotnie zdarzyło się, że swój zabił swego mniemając, że to przeciwnik. Walka była zażarta, wszyscy potykali się o leżące trupy i krzyczących rannych. Tej nocy wielu poległo po obu stronach; barbarzyńcy zaczeli przeć naprzód, spychając żołnierzy Ryszarda coraz dalej. Zgiełk targnął tylnymi szeregami wroga, lecz posuwali się dalej; powoli zaczynali wkraczać w obręb światła rzucanego przez łuczywa pozostawione w domostwach. Widzieliśmy ich dzikie twarze i zwierzęcą satysfakcję z zabijania. Prusacy stanęli nagle w miejscu, lecz rąbali coraz zawzięciej; zgiełk w tylnych szeregach narastał i zbliżał się z każdą sekundą. Nagle pierwszy szereg upadł na twarz, nasi żołnierze zanim spostrzegli ten nagłą zmiane, zostali przygniecieni wielką belką rzuconą z taką siłą, że pierwszy szereg runął na plecy, pociągając za sobą drugi. Leżący prusacy zaczeli przesuwać się na bok, robiąc miejsce nadbiegającym szeregom wojaków niosących belki i rzucając nimi w naszych. Nie mineła minuta, kiedy trzy tuziny żołnierzy leżała na plecach przygnieciona wielkimi belkami; rzuciwszy ostatnią wszyscy zaczeli biec, czym prędzej do bramy garnizonu. Prusacy uciekali, a my ich goniliśmy; biegliśmy tak przez pół dziedzińca otoczonego z trzech stron domami a z czwartej garnizonem. Kiedy tylko ostatni tchórzliwy barbarzyńca zniknął za bramą, ta zamknęła się z łoskotem, przez chwile staliśmy w osłupieniu i czekaliśmy, aż brama otworzy się znowu, lecz słychać było jedynie zakładane rygle. Jęk rannych obudził nas z tego snu zdziwienia; zaczęła się zwykła krzątanina: pomagano wstać przygniecionym przez belki, przenoszono rannych do domostw, zabitych do stodoły, biegano to tu to tam szukając Ryszarda. Usłyszawszy sprawozdanie z bitwy, Ryszard, kazał zablokować bramę garnizonu tymi samymi belkami, którymi w nas rzucali. Wozy z naczyniami były już prawie puste; wciąż rzucano je przez okna i beczki przez drzwi. Z garnizonu niebyło już wyjścia: wejścia na mury zablokowane, brama zastawiona. Prusacy dobrze o tym wiedzieli; jeden wielki zgiełk i krzyk zapanowały w środku; wojacy próżno próbowali zniszczyć drewniane osłony mieczami i toporami, niektórzy nadaremnie chcieli otworzyć bramę. Z każdym wrzuconym naczyniem rosła panika. Wieża zaroiła się od zdesperowanych pogan; niektórzy nawet skakali, lecz albo nie przeżywali upadku albo byli zabijani. Tak czy owak ginęli, toteż wkrótce zaprzestali skoków. Wieża wciąż była zapełniona ludźmi, lecz po salwie naszych łuczników została opuszczona. Już ostatnie naczynia były wrzucane i lada moment miało rozegrać się przerażające widowisko. Na rozkaz Ryszarda wszyscy otoczyli garnizon trzema zwartymi pierścieniami, uzbrojeni po zęby, a zastawione wyjścia zostały wzmocnione. Na widnokręgu poczęło już jaśnieć, kiedy Ryszard wziąwszy swój cisowy łuk puścił ognistą strzałę, która wleciała przez małe okienko, odbiła się od sklepienia sali i uderzyła w posadzke. Cały garnizon wypełnił się pożarem; paliło się wszystko: ludzie, zapasy, broń…. Wielkie płomienie wychodziły aż przez małe okienka. Słychać było krzyki kobiet, jęki dzieci, bieganie mężczyzn szukających wyjścia, płacz i lament. Staliśmy, patrzyliśmy i słuchaliśmy oniemiali tego widowiska. Prusacy zaczeli wychodzić tłumnie na wierze; kiedy się zapełniła, zaczęto spychać tych co byli na obrzeżach; niektórzy sami skakali… grupa wojowników chwyciwszy jakąś belkę próbowała wywarzyć wrota, lecz nadaremnie. Wkrótce ogień doszedł do jakiś drewnianych elementów, gdyż gęsty dym zaczął wylatywać wszystkimi możliwymi drogami.
Kto miał dobry słuch mógł usłyszeć kaszlenie, prychanie i duszenie się ludzi. Kto nie spłonął żywcem ten się udusił. W powietrzu unosił się zapach spalenizny. Ryszard rozkazał aby dwa pierścienie ludzi przeszło na dziedziniec, a kiedy już to zrobią mieli usunąć belki spod wrót garnizonu. Tak też zrobiono; natychmiast brama otwarła się na oścież i pierwsi prusacy zaczeli wybiegać na dziedziniec: niesłychany odór spalenizny bił od garnizonu. Kto żył wybiegał o własnych siłach, lub go wynoszono. Kiedy Ryszard wyszedł na dziedziniec zamarł w bezruchu; ujrzał garstkę spalonych lub poparzonych wojaków, zeszpecone ogniem twarze kobiet, krwawiące dzieci i starców. Miał ich w garści……mógł z nimi zrobić wszystko… byli na jego łasce i niełasce…..lecz on się wahał. Widać było, że toczy wewnętrzny bój: czy miał zarżnąć tych ludzi jak zwierzęta? Czy wziąć ze sobą? A może…. Ryszarda przerażała myśl sprzeciwieniu się rozkazowi księcia, a jednak……..przecież spotkała ich już kara….mógł odejść…..Tymczasem zaczęło już świtać i promienie słońca padły na przerażone twarze barbarzyńskich pogan. Ryszard, który przecie o wiele gorsze rzeczy już widywał, nie mógł znieść widoku tych ludzi. Odwrócił się i odszedł do swojej kwatery, lecz wkrótce wyszedł i wydał rozkaz zabrania wszelkiej broni prusakom. Rozkaz wykonano bardzo szybko i sumiennie: przeszukano wszystkie domostwa, stajnie i zagrody, odkryto kilka tajnych składów w piwnicach. Na koniec, kiedy już ogień wygasł przeszukano również garnizon. Łącznie załadowano trzy wozy wszelakiego oręża. Kiedy piał już drugi kur zaczęto zbierać się do wymarszu. Prusacy nie przeszkadzali a nawet pomagali nam: nie wiadomo skąd, podarowali nam kilka wozów dla rannych i zabitych. Kiedy regiment Ryszarda zaczął powoli opuszczać miasto, uradowani prusacy wychodzili na mury i gościńce, aby pożegnać napastników niemymi twarzami i ognistymi spojrzeniami. Wszystkie chorągwie były szczerze zaskoczone, kiedy ze spalonych domostw wychodzili cali i żywi barbarzyńcy. Pochód przez na pół spalone miasto nie był przyjemny, więc spieszono się aby opuścić jak najszybciej to złowrogie miejsce; tuż przed brama główną nieznajomy poganin, wyglądający na wodza, podszedł do Ryszarda i przemawiając czystą polszczyzną zaproponował przeprowadzenie ich przez lasy do ich obozu w ciągu jednego dnia. Ryszard zgodził się chętnie zwłaszcza, że było mu śpieszno jak i wszystkim żołnierzom. Kiedy zbliżali się do wielkich lasów otaczających całe zachodnie i południowe tereny wokół miasta, ujrzeli niesamowity widok: kilka setek wygłodniałych ludzi wychodzących z lasów ku zniszczonemu miastu. Nikt nie przemówił do przechodzących obok polskich wojaków, nikt nie groził, nikt nie krzyczał. Prusacy czuli się pokonani, widzieli bowiem oblężenie garnizonu i ostatni szturm; widać to było po ich oniemiałych z przerażenia twarzach. Kolumna przedzierała się przez leśny gąszcz, Ryszard rozmawiał szeptem z barbarzyńskim wodzem, nie mogłem nic usłyszeć. Wojsko posuwało się smętnie, rozpamiętując ostatni szturm, nieludzkie wrzaski i widok zeszpeconych twarzy.
OSTATNIA BITWA
Wszystkie chorągwie szczęśliwie dotarły do obozu. Ryszard spodziewał się zasadzek, lecz nic takiego nie miało miejsca. Żołnierze, którzy pozostali, witali z niezmierną radością całych i zdrowych towarzyszy; dowiedziawszy się o kilku rannych i zbitych zapłakali gorzko nad ich losem. Opowiedzieli też o ataku trzydziestu pogańskich wieśniaków: śmiało wkroczyli przez bramę i przechodząc zadowoleni przez główny plac zostali zaatakowani ze wszystkich stron…..nikt nie uszedł. Ryszard był w posępnym nastroju, więc nie pochwalił ich tak dobrze jak zwykle. Wszyscy żołnierze spostrzegli to i wahali się z powiedzeniem jakiejś wiadomości, lecz w końcu jeden z pułkowników przełamał opór i przekazał pisemny rozkaz księcia o odwrocie wszystkich wojsk na granice Polski, gdzie poczekawszy na posiłki wojska miały się przegrupować i cała armia miała uderzyć na formującą się już barbarzyńską armię pogan. Pomimo wyraźnie wymaganego pośpiechu Ryszard zarządził dzień odpoczynku. Żołnierze, którzy walczyli opowiadali i chwali się, jak to pogromili pogańskich prusaków; ze względu na przesadne koloryzowanie ostatniego szturmu przez żołnierzy, dawna załoga obozu garnęła się do bardziej wiarygodnych pułkowników. Wkrótce wszyscy wiedzieli już wszystko: i o szturmie, oblężeniu, paskudnych pruskich dziewczynach nie dorastającym do pięt polkom, spalonym mieście, ataku wieśniaków na obóz i wiele jeszcze innych podobnych rzeczy. Dzień odpoczynku minął tak szybko, że zanim się obejrzeli trzeba było spakować co się dało i zniszczyć obóz, aby nie wpadł w plugawe łapska prusaków. Od świtu rozpoczęły się prace a już późnym popołudniem wszystko było gotowe do wymarszu. Wszystkie chorągwie ustawiły się w długą kolumnę i rozpoczął się wymarsz. Za maszerującymi wojakami posuwały się wozy ze strawą, rannymi, pakunkami i zdobycznym orężem. Kolejne dwa dni upłynęły na ciągłym maszerowaniu ku granicy. Dotarłszy na wyznaczone miejsce ujrzeli kilka tysięcy żołnierzy, zarówno piechurów jak i jazdę. Ryszard spotkał znajomych pułkowników i regimentarzy, a nawet jednego chorążego. Wiadomość o pogromie prusaków dokonanym przez Ryszarda rozbiegł się lotem błyskawicy i już każdy nieważne czy piechur, konny, szeregowiec, czy chorąży każdy miał na ustach: „Ryszard ze Skalbmierza rozgromił prusaków!”. Wkrótce do nowo przybyłych chorągwi dotarła wieść o kilku klęskach pozostałych dowódców, a duma rozpierała Ryszardowych wojaków. Rozwścieczony Książe, walił w stół pięściami i przeklinał Ryszarda, żywił do niego szczerą nienawiść za to, że on był lepszy… Szalał, krzyczał i groził, lecz gdy Ryszard wstawił się na wezwanie księcia, ten przybrał maskę spokoju i radości z jego zwycięstwa. Mianował go prawą ręką głównodowodzącego wojsk polskich; czyli jednym słowem Ryszard miał być zawsze tam gdzie toczą się najzacieklejsze walki. Książe wiedział o tym znakomicie i nie widział już szansy na przeżycie Ryszarda.
Codziennie nadchodziły nowe posiłki, wojska przegrupowywały się, ciągle nadchodziły nowe wiadomości o armii barbarzyńców. Decydująca bitwa zbliżała się wielkimi krokami. Niespełna tydzień po przybyciu Ryszarda cała armia maszerowała spod granicy ku sercu Prus. Co kilka dni małe oddziały zwiadowcze prusaków natykały się na kilkutysięczną kolumnę wojaków, lecz barbarzyńskiej armii niebyło widać. Próżno wysyłano konnych zwiadowców; jedni znikali bez wieści, a drudzy przychodzili z niczym. Mijał dzień za dniem; posuwaliśmy się dość wolno wlekąc za sobą kolejną armię strawy i wody. Pomimo milczenia zwiadowców o pogańskiej armii, czuć było w powietrzu zapach wielkiej bitwy….I wreszcie stało się! Piątego dnia pochodu przybywszy na wielką polane ujrzeliśmy czarne szeregi na widnokręgu. Musieliśmy się mieć cały czas na baczności, gdyż atak mógł spaść tak nagle jak grom z jasnego nieba. Obie armie spoglądały na siebie uważnie, z lekkim zaciekawieniem. Natychmiast rozpoczęto przygotowania do bitwy: wszyscy uzbroili się po zęby i stanęli na wyznaczonych miejscach. Ryszard miał pełne ręce roboty: ciągle książe wzywał go do siebie aby przekazywał jego rozkazy chorążemu, to kazał mu jechać na drugi koniec armii spytać się, czy wszystko gotowe i tak w kółko. Bitwa rozpoczęła się przed świtem. Pierwsi rzucili się prusacy. Zbiegli ze zbocza nie gorzej od konia w pełnym galopie i zanim zdołał zabrzmieć alarm, pierwsze szeregi runęły pod naporem wroga. Usłyszawszy krzyki i szczęk broni cała polska armia poderwała się na nogi i śpieszyła na pomoc czuwającym chorągwiom. Widok bitwy był przerażający: prusacy bili mieczami bez szczypty litości, wkrótce krew zbroczyła ich twarze; ze zwierzęcą siłą powalali najlepszych naszych wojaków. Czasami mrugnęła mi przed oczami sylwetka Ryszarda, lecz zbyt zajęty byłem prusakami. Szeregi zaczeły się powoli cofać pod ogromnym naporem wroga. Kiedy pierwsze promienie słońca padły na polane deszcz strzał spadł na nasze tylne szeregi, rozgrzmiały przeraźliwe jęki i krzyki rannych. Deszcz, wydawałoby się, że utrzymywał się niemiłosiernie długo. Krzyki i nawoływania zlały się w jeden wielki hałas. Cofaliśmy się coraz szybciej, potykając się niejednokrotnie o rannych lub zabitych. Nagle zobaczyłem leżącego na ziemi Ryszarda ze starczącą strzałą z boku. Przeraziłem się w pierwszej chwili i zamarłem w bezruchu, lecz szybko skrzyknąłem dwóch towarzyszy z chorągwi stojących przede mną, i we trzech wynieśliśmy ciało naszego wodza z pola bitwy. Wiedz, że to niebyło takie łatwe, nawet we trzech ledwo dawaliśmy radę z tak rosłym wojakiem. Zajęło nam to trochę czasu, ale położyliśmy go w bezpiecznym miejscu, z dala od wojennego zgiełku. Strzała przeszyła na wylot prawy bok tuż nad biodrem, gdyby został tutaj nie przeżyłby dnia, wykrwawiłby się . Udaliśmy się do medyka, który wyjął strzałę, a jego towarzysz przypalił ranę gorącym żelazem. Wraz z kilkoma pułkownikami i regimentarzami uprosiliśmy księcia aby odesłał Ryszarda do spokojnego Skalbmierza na zasłużony spoczynek. Długo to trwało, lecz wreszcie się zgodził. Wyruszyliśmy natychmiast, chorąży udostępniłam wóz z zaprzęgniętymi końmi wypełnionym sianem dla Ryszarda i strawą na podróż. Podczas całej drogi do Skalbmierza towarzyszyło Ryszardowi czterech rycerzy konnych oraz woźnica, pomocnik, żołnierz, czyli ja…..łącznie pięciu żołnierzy.
SKALBMIERZ
Ryszard szybko dochodził do siebie, a rana dobrze się goiła. Tak to już jest w naszym kraju, że wieści biegną szybciej od błyskawicy. Na wieść o powrocie Pana do swojej majętności przygotowano przepyszną ucztę, której nie powstydziłby się sam król francuski, było po prostu wszystko czego dusza może tylko zapragnąć. Kiedy Ryszard wjeżdżał do Skalbmierza przyjęto go jak bohatera: cała ludność wybiegła na ulice, wykrzykiwała coś niezrozumiale, wiwatowała, cieszyła się, że mówiono na niego Ryszard ze Skalbmierza, nie z Krakowa, nie z Poznania, ale właśnie ze Skalbmierza, z małej mieściny, wiochy prawie z małym, zgrabnym zameczkiem. Taka radość rozpierała ludzi, że nikt nie spał tej nocy. Uczta rozpoczęła się wieczorem, lecz trwała do białego rana. Znużony Ryszard udał się na zasłużony spoczynek do swojego zamku. Około tygodnia od przyjazdu przybył posłaniec z wieścią, że król wzywa Ryszarda do stolicy. Dwa dni potem piękny orszak wyruszył do Krakowa. Król Leszek zwany Białym wezwał Ryszarda, aby nadać mu trzy wioski oraz ładną sumę za jego dokonania podczas krucjaty. Oczywiście odbyła się kolejna napuszona uczta z najwyższymi urzędnikami i postaciami w kraju. Chociaż król posiadał nieco wyolbrzymione wiadomości co do dokonań Ryszarda, nikt się tym nie przejmował. Powróciwszy do Skalbmierza osiadł tam na dobre. Jego wierni żołnierze popadli w dziką rozpacz, gdyż Ryszard został zwolniony, na jego własne życzenie, ze stanowiska regimentarza piechoty łanowej całej małopolski, rozkoszował się spokojnym i statecznym trybem życia, aż do końca swoich dni.






Koniec


--------------------------------------------

Opowieść była pisana
od 23 VII
do 30 VII 2005 15:03




EPILOG
Nie zmuszam cię abyś słuchał dalej tej opowieści. Teraz bowiem nadeszła najstraszliwsza część, mówiąca o wielkim cierpieniu Ryszarda, nie tyle cielesnym ale duchowym.

Ryszard z roku na rok coraz bardziej lubił spokojne życie i już nie wyobrażał sobie powrotu na stare stanowisko. Chociaż z początku brakowało mu jego wojaków i pułkowników, tę pustkę wypełniła jego małżonka: piękna i mądra Aleksandra, córka pewnego szlachcica z Krakowa. Wiedli razem wspaniałe życie, pełne ciepła i namiętności. Lecz ciągle i nieprzerwanie w Ryszardzie pozostała jakaś pustka, czegoś mu brakował ale nie wiedział czego. Nie zapełniły jej jego pociechy, ani polowania, ani piękna małżonka. Ciągle mu czegoś brakowało. Przełom nastąpił, gdy wydał wielką ucztę dla starych wojaków i pułkowników towarzyszących mu zarówno w bitwach z Duńczykami jak i Prusakami. Uczta była wspaniała, wszyscy wspominali dawne dzieje, kiedy to wygrywali bitwę za bitwą, zdobywali każde miasto i wycinali w pień każdy wrogi oddział, a ich sława rozbrzmiewała w całym kraju. Niejedna łza zakręciła się w oku, niejednego ogarnął wielka tęsknota, a Ryszard zrozumiał, że właśnie tego mu brakowało: miłości wiernych żołnierzy, widoku pięknych chorągwi i zazdrości na twarzach innych. Lecz nie mógł już powrócić z powodu choroby. Kiedy wstał i zaczął iść w stronę drzwi, wszyscy zamilkli i w wielkim współczuciu patrzyli jak Ryszard z wielkim mozołem i trudem opuszcza sale. Rana otrzymana w bitwie sprzed lat narzucała się coraz bardziej; Ryszard tracił czucie i władze w prawej nodze, bowiem strzała przeszyła kilka mięśni i nerwów. Kiedy tylko wyszedł wybuchły szepty pełne zażartości i troski o jego zdrowie; Wszyscy skierowali się w stronę Aleksandry, która bez ogródek powiedziała o wielkim cierpieniu duchowym swego małżonka; może wydawać ci się dziwne, że opowiada takie rzeczy obcym ludziom, lecz pokochała tych wojaków tak jak Ryszard za ich bezkresne oddanie i ciągłą wierność. Nikt nie wiedział jak pomóc swemu wodzowi.
Ryszard starzał się szybko i z roku na rok stawał się coraz słabszy. Początkowo ukrywał, że cierpi, że kuleje. Lecz Ryszard nie umiał kłamać i wkrótce cały Skalbmierz wiedział o dolegliwości swego pana. Pomimo licznych starań małżonki i wiernych żołnierzy, Ryszard ciągle cierpiał. Były dni, kiedy uczył z wielką energią posługiwania się mieczem synów i kiedy cały dzień leżał w łóżku nie ruszając się. Niestety z biegiem lat tych ostatnich dni przybywało. Co roku Ryszard organizował wielkie przyjęcie dla starych przyjaciół i żołnierzy. Jedynie te spotkania dawały już tylko nieposkromioną radość naszemu wodzowi; możliwość powspominania starych dziejów powodował płacz u wielu, widok wiernych i kochających żołnierzy ściskał mu gardło tak, że nic nie mógł mówić. Tylko wtedy czuł, że może przenosić góry i zapominał o chorobie. Kilkudniowe spotkanie kończyło się wielkim polowaniem, a raczej teatrem. Wszyscy bowiem żołnierze udawali, że ze starości nie mogą trafić zwierza z łuku, pomimo kilkunastu prób nikt nie trafiał prócz Ryszarda. Muszę przyznać, że co prawda ciało miał osłabione, ale jego duch i umysł były wciąż młode i silne. Mądrość Ryszarda przyćmiewała najlepszych sędziów, urzędników, żołnierzy, a niekiedy i samego króla. Wszyscy nie rozumieli, że Ryszardowi nie był potrzebny zaszczyt trafienia do jelenia (specjalnie podstawionego) na wielkim polowaniu, gdyż i tak by go ustrzelił. Niejednokrotnie wyruszaliśmy samotnie na polowanie do pobliskiego lasu; wtedy to Ryszard jednym strzałem ze swego cisowego łuku kładł każdego zwierza, nawet niedźwiedzia czy tura. Czasami nawet strzała przeszywała jednego jelenia i trafiała w drugiego kładąc go trupem. Szkoda, że nie widziałeś wtedy jego radości: szeroki uśmiech rozświetlał jego twarz, a biła od niego taka energia, że początkowo lękałem się jego, za każdym razem, kiedy udawała mu się ta sztuczka. Aleksandra początkowo nie dowierzała temu co jej opowiedziałem, póki sama nie zobaczyła.
Ryszard miał malutką córeczkę i dwóch mężnych synów stanowiących podporę ojca, uczył ich wszystkiego co tylko umiał: strategii, posługiwania się wszelką bronią, pracował także nad ich charakterem, aby nie byli zbyt pewni siebie i nie myśleli tylko o sobie, ale przede wszystkim o innych. Życie Ryszarda zmieniało się wraz z dorastaniem jego pociech: cierpiał coraz mniej, miał niespożytą energie…..czasami myślę, że żył ich życiem.

Coroczne uczty przynosiły ciągle wiele radości Ryszardowi, ale coraz częściej zapraszał na nie młodych żołnierzy, wojaków z innych regimentów. Jednak jego mała sala nie pozwalała na pomieszczenie wszystkich, toteż wydawał dwie uczty w roku dla młodych i starych. Różniły się od siebie znacznie, bo starzy wspominali tylko pijąc z rzadka, a młodzi wręcz na odwrót. Podczas tych ostatnich uczt, gdy zbliżała się północ, a wszyscy byli dobrze podchmieleni, zaczynały się kłótnie i drobne utarczki kończące się wezwaniem do pojedynku; młodzi mieli wiele energii, i właśnie dlatego Ryszard ich zapraszał: przypominało mu się wtedy (mi zresztą też) lata młodości, kiedy sam bawił się na ucztach, kiedy pojedynkował się z innymi, kiedy był zdrowy i niezmiernie silny, przypominał mi wtedy niedźwiedzia. Siła mu wciąż pozostała i kiedy ktoś wstawał od stołu z zamiarem pocięcia przeciwnika na kawałki w pojedynku, Ryszard podchodził ku nim godząc ich i kładł wtedy rękę na ramieniu dosłownie wbijając ich w siedzenia. Nie mógł przecież pozwolić aby na jego uczcie polała się krew, wolał aby lała się ona na polu bitwy. Rozmawiałem właśnie z pewnym nowo mianowanym pułkownikiem, kiedy rozległy się wrzaski Ryszarda, zanim podchmielone towarzystwo uciszyło się musiało minąć parę minut. Do tego czasu nic nie słyszałem prócz niewyraźnych okrzyków Ryszarda kłócącego się o coś zażarcie z młodym pułkownikiem. Kiedy wreszcie zapadła cisza usłyszałem słowa pełne grozy:
- jeśli wygrasz – rzekł ze pogardliwym śmiechem Ryszard- to po śmierci ostatniego mojego dziecka zamek będzie należał do ciebie!..... A jeśli ja wygram……co mi dasz….
- nie mam za wiele – rzekł młody pułkownik – dam ci najdroższą rzecz memu sercu…. – tu sięgnął ręką zza kark i położył na stole piękny miecz.
Wszystkie szepty się urwały i każdy kto był na tyle trzeźwy aby widzieć jeszcze cokolwiek spoglądał z niemym zachwytem na owo cudo: miecz był prosty z malutkim zakrzywieniem na końcu, cała klinga z jakimiś napisami mieniła się w świetle łuczyw, rękojeść była powlekana czarną niedźwiedzią skórą ze zgrubieniem na końcu miecz w którym osadzone były drogie kamienie. Grobową ciszę przerwał właściciel miecza:
-… ręczę głową, że wart jest nie mniej od twego pięknego zamku.
Po tych słowach podchmielony Ryszard wraz z młodym śmiałkiem, nie gorzej upitym, wyszli na zamkowy dziedziniec. Całe zgromadzenie pośpieszyło za nimi szepcząc z niezadowolenia, bo Ryszard sam ich powstrzymywał a teraz sam będzie się pojedynkował. Nikt wszakże nie wiedział co był przyczyną. Kiedy zbliżaliśmy się do dziedzińca rosło podniecenie: oto Ryszard ze Skalbmierza, nieposkromiony wojak rozcinający ludzi swym mieczem jak źdźbło trawy zmierzy się z nikomu nieznanym młodzieńcem z pięknym mieczem. Kiedy tłum wysypał się na dziedziniec i kręgiem otoczył dwóch rycerzy zapadła cisza. Ryszard stał naprzeciwko śmiałka i spoglądał na niego badawczym wzrokiem; jak mi potem wyjawił: „napawał się tą chwilą”. Rzęsisty deszcz przemoczył ich do suchej nitki. Nikt nie śmiał przerwać ciszy choćby kichnięciem, ale i tak wszyscy wyciągali głowy i szturchali się aby widzieć jak najlepiej. Ryszard pomimo swojego wieku podniósł ciężki miecz, jakby to był mały sztylecik i natarł na wroga z całym impetem. Wszyscy zaskoczeni byli, że pomimo swojej słabości (jak mniemali) tak wyśmienicie posługuje się mieczem; młody pułkownik również był zaskoczony i upadł pod impetem pierwszego uderzenia.
- wstawaj mości pułkowniku z tego błota – rzekł z ironią Ryszard – to miał być pojedynek, a nie egzekucja !
Przeciwnik najwyraźniej wziął sobie te słowa do serca, bo zaczął walczyć bardzo zapalczywie. Szczęk mieczów obudził cały zamek; w ciągu pięciu minut kto żył, znajdował się na dziedzińcu i obserwował walkę. Młody pułkownik nie mógł równać się z siłą Ryszarda, lecz nadrabiał to zwinnością. Pod każdym mocniejszym uderzeniu, młody śmiałek lądował w błocie ku wielkiej uciesze tłumu. Walczyli dobrą godzinę zanim któryś z nich zdołał zranić drugiego, a pierwsza kropla krwi uleciała z Ryszarda. Młody pułkownik zranił, a raczej zadrasnął go wreszcie. Ryszard przyjął to ze spokojem i odpłacił się przeciwnikowi potężnym ciosem: potraktował go mieczem tak zmyślnie i silnie, że gdyby uderzył go ostrą krawędzią przeciął by go w pół; pułkownik przeleciał odległość siedmiu łokci i wylądował twarzą w błocie, a miecz jego u stup przeciwnika. Tłum wybuchnął gromkim śmiechem, lecz nikt nawet nie szepnął złego słowa przeciw pułkownikowi. Nawet, gdy po raz wtóry, młodzieniec gramolił się z błota śmiech ludzi bardzo mu dokuczał. Ryszard podszedł do niego wręczył mu miecz i odszedł na swoje miejsce. Walka rozgorzała na nowo, lecz nikt już się nie śmiał i nikt nie lądował w błocie. Każdy kto widział tą część pojedynku, mówił potem przez całe życie, że czegoś podobnego nie widział i już nie zobaczy: walczyli ze sobą jakby nagle wypełnił ich nieprzenikniony ogień, ruchy ich stały się tak dokładne i szybkie, że bardziej podpici nie nadążali. Przy każdym uderzeniu broni o broń leciały czerwone iskry. Widok był niesamowity. Walczyli tak dwa kwadranse zanim pułkownik zranił po raz drugi Ryszarda. Niespożyte pokłady siły dwóch przeciwników zaczeły się wyczerpywać. Ryszard walczył coraz słabiej, a młody pułkownik wręcz przeciwnie: siepał mieczem coraz mocniej i dokładniej. Nagle role się odwróciły: młodzieniec, początkowo zwalany w błoto, zaczął atakować, a Ryszard, początkowo zaciekle walczący zaczął słabnąć i bronić się. Strach pojawił się na oczach tłumu, Aleksandra zaczęła śmiertelnie się niepokoić o małżonka. Żaden z pojedynkujących się nie miał zamiaru poddać się, ani przegrać. Tłum zaczął szeptać, aby rzucić się kupą na pułkownika i obezwładnić go, lecz Aleksandra stanowczo sprzeciwiła się temu wiedziała, że Ryszard zhańbiłby się takim pojedynkiem i jego cierpienie pogłębiłoby się znacznie. Wszystkie szepty przerwał głośny szczęk broni: to znowu pułkownikowi pod ciosem Ryszarda wypadł miecz. Rycerze opadali z sił, było to aż za widoczne: ich ruchy spowolniały, a siła zmizerniała, lecz walka toczyła się wciąż zażarcie. Nagle Ryszard trafił pułkownika w bark, ten upadł z wrzaskiem na kolana i rozwścieczony rzucił swój miecz w przeciwnika. Nie trafił jednak tam gdzie zamierzał, gdyż tylko zadrasnął prawą nogę Ryszarda. Młodzieniec nie wiedział o chorobie i nie wiedział co właśnie uczynił: zadraśniecie okazało się na tyle głębokie, że przeszyło mięsień, a jego miecz spadł daleko u stup tłumu, a nikt nie spojrzał nawet na niego. Wszyscy spoglądali na Ryszarda: nieludzki krzyk wydobył się z niego, wszyscy przerazili się, bo tak rozwścieczonego jeszcze go nie widzieli. Na niektórych twarzach pojawiło się współczucie dla młodego pułkownika, bo spodziewali się co teraz zastąpi. Krzyk odbił się od wszystkich budynków zamkowych i obudził całą wieś u jego stup. Musiała minąć minuta, zanim pierwszy ból minął, Ryszard pozbierawszy się zaczął kroczyć ku młodzieńcowi, który wciął klęczał, a jego bark zalał się krwią; stanął w odległości ośmiu łokci od przeciwnika i wyjąwszy długi sztylet zamierzał rzucić w klęczącego, lecz ten podniósł się i zaczął uciekać, przytępione bólem zmysły nie spostrzegły, kiedy młodzieniec go obiegł, chwycił miecz i zamierzał rzucić się na przeciwnika. Ryszard tym razem był szybszy: uniósł prawą rękę z sztyletem, lewą sięgał już po drugi, a rzuciwszy pierwszy sięgnął po trzeci. Pułkownik zachwiał się pod uderzeniem pierwszego, a rzucony z taką nienawiścią trafił w prawy bok i wszedł w ciało aż po rękojeść. Zaskoczony i zdesperowany młodzieniec nie wiedział co ma zrobić. Po uderzeniu drugiego sztyletu podjął desperacką próbę powalenia przeciwnika: wziął wielki zamach i cisnął swój miecz w stronę Ryszarda. Nagle potężnie się zachwiał, gdyż trzeci sztylet trafił do powyżej lewego kolana; kiedy pułkownik chwiał się i tylko ostatkami sił utrzymywał się na nogach, Ryszard trafiony mieczem padł na plecy, nie tyle od ciosu co z wycieńczenia. Pułkownik ujrzawszy leżącego przeciwnika, uśmiechnął się blado ze zwycięstwa i sam padł twarzą w błoto. Ciężko rannych zaniesiono natychmiast do komnaty, która niegdyś służyła za szpital. Ryszard nie był śmiertelnie ranny, więc Aleksandra wyczyściwszy rany kazała przypalić je gorącym żelazem. Następnie przeszła do młodego pułkownika i parząc na niego z podziwem (jako jedyny pokonał Ryszarda) opatrywała jego rany, lecz były głębokie, toteż Aleksandra marnie widziała jego powrót do zdrowia. Kiedy zamierzała wyjmować pierwszy sztylet do komnaty wpadł jakiś człowiek, jak się okazało osobisty medyk pułkownika. Zabronił opatrywania go Aleksandrze, na co ona się oburzyła i patrzyła tylko krzywo z boku. Medyk zasłoniwszy się opatrywał skrycie rany swego pana, to wyjmując coś z torby, to czymś polewając, to czymś smarując. Opatrzywszy pierwszą sam ją przypiekał żelazem, bardzo skrupulatnie. Tak też postępował z pozostałymi, skończywszy wlał do gardła pułkownika gorzałkę. Aleksandra była zaskoczona umiejętnościami owego medyka, ale nic nie dała po sobie znać (za długo ją znałem, żeby ukryła coś prze mną). Zaoferował również opatrzenie Ryszarda. Aleksandra zgodziła się z wilkiem trudem, ale tym razem bacznie obserwowała postępki medyka. Ten zajął się jedynie prawą nogą i bokiem. Zaczął nanosić jakąś strasznie śmierdzącą maść. Aleksandra cały czas wyrażała swoje wątpliwości co do tego, lecz medyk skwitował jej marudzenie jednym zdaniem: „moja droga pani, jeszcze nikogo to nie zabiło, najwyżej wyjdzie mu to na zdrowie”. I rzeczywiście wyszło: wszelkie bóle, mrowienia, czy brak czucia w nodze zupełnie zniknęły i tylko przy dużym wysiłku dawna rana dawała znać o sobie. Aleksandra opuściła sale i udała się uspokoić tłum, który troszczył się bardziej o zdrowie Ryszarda niż jego własna małżonka. Medyk powiedział, że obaj powinni nie opuszczać łóżek przez tydzień po przebudzeniu; byli bowiem w głębokim śnie. Mijał dzień za dniem. Aleksandra wraz z medykiem pułkownika codziennie zmieniała opatrunki i czuwali nad rannymi. Rany szybko się goiły, dzięki tym maściom. Pierwszy ocknął się lżej ranny Ryszard i już od razu chciał podejść do łóżka pułkownika i spojrzeć mu w twarz, lecz był dopiero ranek trzeciego dnia po pojedynku, toteż musieliśmy siłą go powstrzymywać. Pomimo iż był poważnie osłabiony potrzebni byli aż dwaj tędzy żołnierze, aby go utrzymać na miejscu. Dwa dni po przebudzeniu się Ryszarda zbudził się również pułkownik. Cały obolały ruszał jedynie głową i spostrzegłszy swojego przeciwnika przeraził się. Ryszard zobaczył jego minę i wybuchnął śmiechem, tak gromkim i serdecznym jak za dawnych lat, kiedy będąc regimentarzem żartował ze swymi żołnierzami. Śmiał się długo, a wszyscy wybiegli na dziedziniec ciekawi co jest tego źródłem. Ryszard zwierzył mi się potem, na kolejnym naszym samotnym polowaniu, że tego właśnie było mu brak walki i emocji. Pułkownik po wyśmianiu go odniósł wrażenie (zresztą słuszne), że Ryszard wybaczył mu wszystko, a kilka miesięcy później, kiedy jego choroba przestała dawać o sobie znak, potraktował to jak wybawienie. Kiedy dwóm byłym przeciwnikom minął ból i zapomnieli o ranach, wciąż leżąc w łóżkach rozmawiali jak starzy przyjaciele ku uciesze wszystkich, gdyż obawialiśmy się, że pojedynek rozgorzeje na nowo. Rozmawiali od świtu do nocy, a kiedy medyk pułkownika pozwolił już chodzić Ryszardowi, ten opiekował się młodzieńcem jak młodszym bratem. Zdziwiło nas to wielce, a mnie ciągle dziwi, że po całkowitym ich wyzdrowieniu Ryszard wydał wielką ucztę na cześć młodego junaka, który go chwalebnie pokonał. Wtedy to też, wedle zakładu, spisano umowę w której Ryszard przekazywał cały zamek po śmierci wszystkich jego dzieci pułkownikowi. Jednak młodzieniec się nie zgodził:
- nie chcę zabierać tak wspaniałego zamku twoim wnukom – rzekł pułkownik i spojrzał na dwóch synów Ryszarda – dopiero kiedy wygaśnie cały twój szlachetny ród zamek przejdzie w moje ręce.
Ryszard zgodził chętnie się na taki układ, nie tyle z przymusu ile z miłości do młodego oficera. Uczta była przepyszna, chociaż nie było już pojedynków i tak wszyscy bawili się wspaniale. Pułkownik przez długie lata cieszył się przyjaźnią całej rodziny Ryszarda, a zwłaszcza chłopców, których nauczył wielu pożytecznych rzeczy. W Roku Pańskim 1262 Ryszard na łożu śmierci żegna się ze wszystkimi, lecz z każdym na osobności; powiedział mi wtedy: „takiego wspaniałego giermka mogą mi pozazdrościć wszyscy królowie……cieszę się, że byłeś ze mną przez te wszystkie lata i…….i…przez wzgląd na wszystkie twoje szlachetne zasługi…….wybaczam ci…… ”. Wyszedłem z płaczem z jego komnaty. To przeze mnie został ciężko ranny przez niedźwiedzia, a on mi wybacza…….to niesamowity człowiek. Ryszard opuścił nas dwa dni później. Tak oto umarł największy człowiek jakiego znałem; nie zabili go książęta, plugawi Duńczycy, barbarzyńscy Prusowie, ani żaden inny człowiek……pokonał go dopiero niedźwiedź…….i to nie byle jaki, tylko największy w puszczy. Nieprzejednany żal wypełnił wszystkich, cały Skalbmierz i wszystkie jego majętności; żałoba zapanowała w całej Małopolsce, gdyż każdy znał doskonale Ryszarda i jego szlachetne czyny. Król, tak często korzystający z rad tego rycerza, na znak żalu pół roku chodził w czarnym aksamicie, a każdy kościół w stolicy odprawiał mszę w niedziele za duszę zmarłego Ryszarda.

Aleksandra nigdy nie wyszła za mąż za innego mężczyznę, pozostając wierną małżonkowi nawet po jego śmierci. Jego dwaj synowie zostali najlepszymi rycerzami w Małopolsce, lecz polegli chwalebną śmiercią w bitwie z plugawymi Brandenburczykami w Roku Pańskim 1278, nie pozostawili jednak potomka. Córka ożeniwszy się z synem księcia wielkopolskiego nie mogła urodzić potomstwa, z powodu spadku z dużej wysokości. Ród wygasł ostatecznie w Roku Pańskim 1283, dając tym samym prawo młodemu pułkownikowi do wspaniałego zamku w Skalbmierzu. Nie nacieszył się jednak nim długo, bowiem cztery lata później, zamek zostaje zrównany z ziemią przez Mongołów. Po tym wydarzeniu słuch o młodym pułkowniku zaginął. Tak oto kończy się Opowieść o Ryszardzie ze Skalbmierza, byłeś wspaniałym słuchaczem…..czas jednak aby nasze drobi się rozeszły…….Żegnaj i bądź zdrów.


-------------------------------------

KONIEC

Data ukończenia:
10 VIII 16:49

ewentualne komentarze na [link widoczny dla zalogowanych]
Alena
Anioł



Dołączył: 07 Cze 2005
Posty: 7253 Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków/Edinburgh
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 22:34, 21 Wrz 2005 Powrót do góry

Przyznam się, że zabieram się do przeczytania już od długiego czasu! I zawsze mam go za mało!
Zobacz profil autora
Alena
Anioł



Dołączył: 07 Cze 2005
Posty: 7253 Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków/Edinburgh
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 15:53, 23 Wrz 2005 Powrót do góry

Cytat:
opowiem ci historię pewnego dzielnego i odważnego rycerza znanym powszechnie w kraju jako Ryszard ze Skalbmierza, lecz tylko nieliczni ludzie zaliczający się do jego najlepszych żołnierzy i przyjaciół znali go jako Ryszarda Spiżową Twierdze.


Nie znanym, tylko znanego
Zaś lecz psuje szyk zdania. Trochę nie pasuje.

Cytat:
lecz tylko nieliczni ludzie zaliczający się do jego najlepszych żołnierzy i przyjaciół znali go jako Ryszarda Spiżową Twierdze. Ten przydomek nadali mu jego żołnierze z regimentu piechoty łanowej województwa małopolskiego.


Powtórzenie.

Cytat:
Odnosi się do jego ulubionego zamku w Skalbmierzu


Co się odnosi?

Cytat:
własny sposób, oraz


Przed "oraz" nie stawiamy przecinków

Cytat:
wioskę Skalbmierz, w którym stał lekko podniszczony zamek (lecz Ryszard jakto miał w zwyczaju skromnie mówiąc „udoskonalił” go).


W której...

Cytat:
Wszyscy czuli się bezpieczni patrząc na mały i zgrabny zamek na skalistym wzgórzu oraz na jego wysokie mury i nowo wzniesioną wierzą sięgającą niemalże nieba.


Niezgodność... Najpierw jest mały, a potem sięga do nieba?
Wieża, jako budynek, piszemy przez "ż"

Cytat:
Cały regiment oczekiwał stada brudnych ludzi, bez przywódcy, w skórzanych ubraniach, z mieczami ciągle tkwiącymi w swych pochwach, lecz uniesionymi w górę i przygotowanymi do zadania ciosu.


To gdzie były te miecze Question

Cytat:
Owo siedlisko było otoczone czymś w rodzaju wysokiej palisady, lecz dość lichej oraz małym prowizorycznym zamkiem, a raczej kamiennej budowli z małą wierzą obserwacyjną.


Zacząłeś myśl i jej nie skończyłeś Exclamation
Kolejny raz błąd ortograficzny Exclamation

Cytat:
Wszyscy nie zgodzili się chętnie na ten plan, bo tak naprawdę tylko jedna by zdobywała miasto a pozostałe odwracały uwagę; wszyscy zebrani zrobili kwaśne miny; spostrzegłszy to Ryszard wysunął propozycje


Lepiej brzmiałoby "Nie wszyscy się zgodzili", lub "Nikt się nie zgodził"

Cytat:
Ryszard obserwował wymarsz z szańców i dodawał słowa otuchy.


Można dodawać otuchy. Ale, żeby dodawać słowa otuchy? O takim czymś nie słyszałam...

Cytat:
durze


Słownik Exclamation (pisze się duże)

Reszta później...
Zobacz profil autora
Alicja
Fanatyk



Dołączył: 30 Maj 2005
Posty: 902 Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Nie 13:53, 30 Kwi 2006 Powrót do góry

Alena zaczęła, niech ja też się przemęczę Smile

Zgodnie z tym co mi rozkazano, usiadłam w moim ulubionym fotelu z kubkiem gorącej czkolady (raczej wynikało to z faktu, że pogoda za oknem nieciekawa) i laptopem na kolanach. Tylko autor opowiadania nie rozsiadł się na fotelu stojącym przede mną. Może to i dobrze? Zaczynam czytać.

Alan Di Van napisał:
opowiem ci historię pewnego dzielnego i odważnego rycerza


Powtórzenie. Dzielny znacyz tyle samo co odważny. Inne słowo, ale nic nie daje.

Alan Di Van napisał:
historię pewnego dzielnego i odważnego rycerza znanym powszechnie


Nie znanym, tylko znanego

Alan Di Van napisał:
opowiem ci


W opowiadaniach i książkach rzeczywiście nie używamy nigdy zaimka "ci" z dużej litery. Ale to tylko wtedy, kiedy opowiadamy akcję książki / opowiadania. Tym razem zwracasz się do czytelnika. Dlatego powinno być "Ci"

Alan Di Van napisał:
historię pewnego dzielnego i odważnego rycerza znanym powszechnie w kraju jako Ryszard ze Skalbmierza, lecz tylko nieliczni ludzie zaliczający się do jego najlepszych żołnierzy i przyjaciół znali go jako Ryszarda Spiżową Twierdze.


W tym wypadku powinieneć raczej użyć słowa którego, bo "lecz" niszczy szyk i sens zdania.
Twierdzę.

Alan Di Van napisał:
tylko nieliczni ludzie zaliczający się do jego najlepszych żołnierzy i przyjaciół znali go jako Ryszarda Spiżową Twierdze. Ten przydomek nadali mu jego żołnierze z regimentu piechoty łanowej województwa małopolskiego.


Powtórzenie!

Alan Di Van napisał:
Ten przydomek nadali mu jego żołnierze z regimentu piechoty łanowej województwa małopolskiego. Odnosi się do jego ulubionego zamku w Skalbmierzu


Jeżeli już to "odnosi się on"

Alan Di Van napisał:
Odnosi się do jego ulubionego zamku w Skalbmierzu, ufortyfikowanego na jego własny sposób


Czyj sposób? Zamku?

Alan Di Van napisał:
Odnosi się do jego ulubionego zamku w Skalbmierzu, ufortyfikowanego na jego własny sposób, oraz do jego niezwykłych zdolności strategicznych


Jakich "jego"?! No i "oraz" też do niczego nie pasuje.

Alan Di Van napisał:
śmiał się do rozpuchu


Do czego, przepraszam?

Alan Di Van napisał:
radując się z niegotowości żołnierzy do obrony obozu. Nowi żołnierze byli początkowo zażenowani i zaskoczeni postawą swego wodza


Znowu powtórka, znowu tego samego słowa. A wystarczy zajrzeć do słownika, prawda?

Alan Di Van napisał:
Nowi żołnierze byli początkowo zażenowani i zaskoczeni postawą swego wodza, który rozmawiał z nimi jakby nie istniały stanowiska i szacunek dla dowódcy; lecz z biegiem czasy rozmawiali coraz śmielej i śmiali się coraz głośniej.


Powtórzenie Rolling Eyes

Alan Di Van napisał:
Nowi żołnierze byli początkowo zażenowani i zaskoczeni postawą swego wodza, który rozmawiał z nimi jakby nie istniały stanowiska i szacunek dla dowódcy; lecz z biegiem czasy rozmawiali coraz śmielej i śmiali się coraz głośniej.


Po to jest Word, żeby tam tworzyć swoje prace i poprawiać literówki. Czytelnik nie wie do końca, czy to nieumiejętność odmiany, czy owa literówka.

Alan Di Van napisał:
w nagrode


Odsyłam do Worda...

Alan Di Van napisał:
Miłościwie wtedy panujący nam król Leszek zwany przez niektórych Białym w nagrode za kierowanie akcją odbijania Lubusza z małą pomocą Henryka zwanego Brodatym nadał Ryszardowi wioskę Skalbmierz


Brak przecinka po "Białym" i wychodzi, że Leszek dostał przydomek w nagrodę na kierowanie akcją odbijania Lubusza.

Alan Di Van napisał:
nadał Ryszardowi wioskę Skalbmierz, w którym stał lekko podniszczony zamek


W której.

Alan Di Van napisał:
gdzie bywał zawsze, kiedy miał tylko sposobność.


Po prostu źle złożone zdanie... Robi wodę z mózgu.

Alan Di Van napisał:
Zamek zmienił się nie do poznania; nawet najstarsi ludzie w wiosce nie pamiętali, aby zamek był kiedyś w tak doskonałym stanie. Wszyscy czuli się bezpieczni patrząc na mały i zgrabny zamek na skalistym wzgórzu oraz na jego wysokie mury i nowo wzniesioną wierzą sięgającą niemalże nieba.


Powtórzenie (potrójne!) wynikające z niechęci do słowników. Czemu tak bardzo ich nie lubimy?!

Alan Di Van napisał:
mały i zgrabny zamek na skalistym wzgórzu oraz na jego wysokie mury i nowo wzniesioną wierzą sięgającą niemalże nieba.


Niezgodność. Mały był, czy sięgał do nieba? Bo jakaś róznica jest, nie?

Alan Di Van napisał:
nie mineło


Nie tylko słowników, ale Worda najwidoczniej też nie lubimy...

Alan Di Van napisał:
Ryszard stawił się z wielką ochotą i wolą walki. Stanął na czele starego i wysłużonego regimentu; często mawiał, że gdyby odebrali mu dowództwo nad nimi „zabiłby tego bez śladu litości na twarzy, choćby to miał być sam król… Czy widzieliście, kiedy aby zabrano matce dzieci a ta się nie broniła przed napastnikiem?”


Najpierw liczba mnoga, a potem zabiłby jedną osobę. Biedak cierpiał by za tłum. Fakt - takie życie, ale nie literatura.
A po za tym - znaczenia słowa "tego" czytelnik domyśla się tylko, gdy dłużej się przy nim zatrzyma, albo przeczyta je parę razy. Ale jeśli czytelnik ma czytać jeden wyraz pięć razy, to myślisz, że będzie chciał dokończyć lekturę?

Alan Di Van napisał:
często mawiał, że gdyby odebrali mu dowództwo nad nimi „zabiłby tego bez śladu litości na twarzy, choćby to miał być sam król… Czy widzieliście, kiedy aby zabrano matce dzieci a ta się nie broniła przed napastnikiem?” tak mawiał nasz poczciwy Ryszard


A teraz wytłumacz mi po co drugie "mawiał"? Nie ma potrzeby go tam zamieszczać.

Alan Di Van napisał:
Kiedy zbliżali się do siedliska tych bestii i diabłów rogatych


Jakich bestii? Jakich diabłów rogatych?

Alan Di Van napisał:
z wielkim duchem


Ja nigdy nie wiedziałam, żeby duch był wielki...

Alan Di Van napisał:
z mieczami ciągle tkwiącymi w swych pochwach, lecz uniesionymi w górę i przygotowanymi do zadania ciosu.


Czyli spodziewali się ludzi, którzy potrafili niemożliwe? Bo ja niesłyszałam, żeby ktoś jedną rzecz w dwóch miejscach naraz trzymał Rolling Eyes

Alan Di Van napisał:
Chociaż znajdował się pod władzą księcia wielkopolskiego, sam opracowywał wszystko


Nieprawidłowa składnia. "Sam wszystko opracowywał" brzmiałoby lepiej, nie sądzisz?

Alan Di Van napisał:
dotarli na miejsce późnym popołudniem


Jakie miejsce?!

Alan Di Van napisał:
dotarli na miejsce późnym popołudniem i bez jakichkolwiek oznaków zmęczenia czy znudzenia zaczęli stawiać obóz. Wybrali dobre miejsce


Powtórzenie...

Alan Di Van napisał:
jakichkolwiek oznaków


Nie "oznaków", tylko oznak

Alan Di Van napisał:
odgrodzone z dwóch stron rzeką, nieco dalej od miejsca wskazanego przez księcia. Z pozostałych stron usypali szańce oraz zrobili w nich dwie bramy; od strony rzeki usypali małe szańczyki, gdyż Ryszard wiedział z doświadczenia, że wróg widząc dobre szańce od strony lądu chętnie atakuje od strony wody


Z całego tekstu zrozumiałam jedno - były jakieś strony. Nawet dużo, bo cały czas się powtarzały...

Alan Di Van napisał:
Tymczasem wysłano zwiadowców, aby uczynili rozpoznanie. Powróciwszy następnego dnia, Ryszard wraz ze swymi pułkownikami poczęli obmyślać strategie.


Coś pokręciłeś. Znowu. Zły szyk, budowa. Dopiero w drugim zdaniu dowiadujemy się, że Ryszard poszedł na zwiady. A z wcześniejszego zdania mogliśmy przecież wywnioskować, że posłał kogoś mniejszego rangą...

Alan Di Van napisał:
Podczas tego sprawozdania zwiadowców, które niechcący usłyszałem


I znowu coś nie tak - to jednk na zwiadach nie było Ryszarda?
Rolling Eyes

Alan Di Van napisał:
Po skończeniu


Po skończeniu czego, przepraszam?

Alan Di Van napisał:
Drodzy pułkownikowe


Pułkownicy Rolling Eyes

Alan Di Van napisał:
Wszyscy nie zgodzili się


"Nikt się nie zgodził" lub "Nie wszyscy się zgodzili"

Alan Di Van napisał:
by zdobywała


Zdobywałaby lepiej brzmi

Alan Di Van napisał:
gdyż przeszli


Kto przeszedł?

Alan Di Van napisał:
Lecz zdziwią się śmiertelnie zostając obóz obsadzonym


Zastając

Alan Di Van napisał:
Wypatrywali potencjalnych wojowników prusackich, czyhających gdzieś w ukryciu. Pierwsza stała na północy, druga na południowy-zachód, trzecia na południowy-wschód


Co "pierwsza"? Musisz wiedzieć, że przymiotniki odnoszą się do ostatniego z rzeczowników, więc w tym wypadku "pierwsza" odnosi się do "ukryciu" Rolling Eyes

Alan Di Van napisał:
Pierwsza stała na północy, druga na południowy-zachód, trzecia na południowy-wschód


Niezdecydowany jesteś. Albo "północ", "południowym", "południowym", albo "północy", "południu", "południu".

Alan Di Van napisał:
durze


Kolejny ortograficzny błąd Rolling Eyes Czy słownik gryzie?!

Alan Di Van napisał:
lecz oni nieznani owego wodza, Ryszarda Spiżową Twierdze, gdybym go nie znał też bym rzekł


Literówka: co znaczy "nieznani owego wodza"?
Ogonek: Twierdze "ę"
Ale pomijając literówki i ogonki (zaznaczone na czerwono) powiem wprost: nic z tego zdania nie rozumiem, bo źle zastosowałeś interpunkcję. Po "Ryszarda Spiżową Twierdze" powinieneś postawić kropkę i wtedy zacząć następne zdanie.

Alan Di Van napisał:
rzucili się jak jeden mąż bronić owego miejsce


Ja już nie wiem: to kolejna literówka, czy nie uważałeś na lekcji o przypadkach?!

Alan Di Van napisał:
gdzie Północna chorągiew walczyła


Zły szyk zdania. Gdzie walczyła Północna chorągiew.

Alan Di Van napisał:
Trzeba przyznać, że broniła się zaciekle i zwalała z murów i palisady


Zwalała z kogo? czego? Palisad. Bez przypadków nie ruszysz z miejsca.

Alan Di Van napisał:
Nie mineło pół godziny od pierwszego uderzenia tarana, kiedy z południowego-zachodu uderzyła kolejna chorągiew; taran od razu zaczął wybijać wgniecenie w palisadzie


Brak ogonka, a następnie powtórzenie.

Alan Di Van napisał:
Prusacy spostrzegli się dopiero


Nie można "się spotrzestrzec".

Alan Di Van napisał:
wysłał znaczną grupę, pod którego naporem dumna chorągiew musiała ustąpić


Przypadki!

Alan Di Van napisał:
kiedy południowy kraniec murów został przełamany z całym impetem przez pozostałości z południowo-zachodniej chorągwi oraz świeżo przybyłą chorągwią Ryszarda i południowo – wschodniej.


Przez pozostałości z południowo-zachodniej chorągwi oraz świeżo przybyłą chorągiew Ryszarda i południowo-wschodnią.


Tak powinno być Arrow kiedy południowy kraniec murów został przełamany z całym impetem przez pozostałości z południowo-zachodniej chorągwi oraz świeżo przybyłą chorągiew Ryszarda i tę południowo – wschodnią.

Alan Di Van napisał:
lecz rozkaz księcia brzmiał: ”… jeśli nie będą chcieli się poddać, a tym samym przyjąć chrztu świętego, należy ich wybić, co do jednego śmierdzącego wieśniaka…wszystkich bez wyjątku….. mężczyzn… kobiety….dzieci…..


Same błędy interpunkcyjne!

Alan Di Van napisał:
Prusacy po zajęciu miasta uciekali w panice a dowiedziawszy się, że napastnicy puszczają ich wolno próbowali ratować dobytek, lecz zostali wyprzedzeni przez wojaków Ryszarda zabierających wszystko, co nadawało się do jedzenia


A więc dobytek to jedzenie? Ciekawe...

Alan Di Van napisał:
lecz ci schowani w garnizonie i wypatrywali zmian przez małe okienka


I po raz kolejny nie mam pojęcia o czym piszesz...

Alan Di Van napisał:
Początkowo żołnierze strzelali do prusaków, lecz ci schowani w garnizonie i wypatrywali zmian przez małe okienka. Kilka szturmów spełzło na niczym, gdyż było ich tam więcej niż początkowo myśleliśmy


Dwa największe grzechy pisarza to pomylenie czasów i... osób. Właśnie zrobiłeś to drugie. Najpierw trzecia osoba liczby mnogiej, a potem pierwsza osoba liczby mnogiej. Coś tu nie pasuje...

Alan Di Van napisał:
durzy


Drugi raz!

Alan Di Van napisał:
Ryszard postanowił dokopać się do nich


Jakich "ich"?

Alan Di Van napisał:
Ryszard nic nie zdradzał, dopiero pułkownikowe powiedzieli nam


Pułkownicy!

Alan Di Van napisał:
Przygotowania zaczeły się po zmroku jeszcze tego samego dnia


Po "po zmroku" powinien być przecinek.

Alan Di Van napisał:
W jednej chwili spomiędzy drewnianych osłon wynurzyło się około dziesięciu drabin, a już w drugiej były oparte o mury garnizonu


Trochę pusto i nie za bardzo wiadomo co "było". Zalecam dodanie słowa "one" po "były"

Alan Di Van napisał:
a już w drugiej były oparte o mury garnizonu. Podczas, gdy grupa najtęższych wojaków wpadłszy na mury oczyszczała je z pogan, na dole podprowadzono wozy z naczyniami. Mury zostały oczyszczone


Niezwykły talent do powtórzeń. Trzy razy "mury" i dwa razy "oczyszczać". Gdyby organizowano jakiś konkurs: "Powtórzenia roku", czy coś w tym rodzaju musisz się zgłosić. Wygrasz na 100%

Alan Di Van napisał:
ten rzucił się ku otartej na oścież bramie


Otarte to mogą być spodnie... A drzwi mogą być co najwyżej "otwarte".

Alan Di Van napisał:
niebyło


Jadna z podstawowych zasad ortografii: "nie" z czasownikami piszemy osobno

Alan Di Van napisał:
Nic niebyło widać, gdyż za bramą było tak samo ciemno jak przed, słychać było jedynie sapanie prusaków, krzyki naszych żołnierzy i szczęk broni. Walkę słychać było w całym mieście; każdy, kto nie był zajęty przy północnym murze śpieszył, co prędzej w kierunku walki


Policzyłam - 5 razy "było" i dwa razy "słychać". Aż mnie głowa rozbolała i musiałam sięgnąć po coś słodkiego. Żeby nie zemdleć.

Alan Di Van napisał:
ten nagłą zmiane


"", a nie "ten"; "zmianę", a nie "zamiane"

Alan Di Van napisał:
przygniecieni


Przygnieceni Rolling Eyes

Alan Di Van napisał:
trzy tuziny żołnierzy leżała


Leżały

Alan Di Van napisał:
oniemiali tego widowiska


Oniemiali przez to widowisko, jeśli zależało Ci na użyciu słowa "oniemiali"

Alan Di Van napisał:

Kto żył[color=green], wybiegał[/color] o własnych siłach, lub go wynoszono


Po "żył" przecinek.
"Lub był wynoszony"

Alan Di Van napisał:
Kiedy Ryszard wyszedł na dziedziniec, zamarł w bezruchu


Znowu brak przecinka...

Alan Di Van napisał:
zeszpecone


Oszpecone Rolling Eyes

Alan Di Van napisał:

Miał ich w garści…mógł z nimi zrobić wszystko… byli na jego łasce i niełasce…..lecz on się wahał. Widać było, że toczy wewnętrzny bój: czy miał zarżnąć tych ludzi jak zwierzęta? Czy wziąć ze sobą? A może…. Ryszarda przerażała myśl sprzeciwieniu się rozkazowi księcia, a jednak……..przecież spotkała ich już kara….mógł odejść…..


Po raz kolejny te wielokropki... I po co Ci one?

Alan Di Van napisał:
piał już drugi kur


Męska wersja kury to kogut Rolling Eyes

Alan Di Van napisał:
zostali zaatakowani ze wszystkich stron…..


Po co używasz wielokropków, skoro tego nie potrafisz?!

Alan Di Van napisał:
nikt nie uszedł


Samo "ujść" to można odcinek drogi, a Tobie zapewne chodziło o "ujście z życiem".

Alan Di Van napisał:
nie pochwalił ich tak dobrze jak zwykle


A można pochwalić źle? No właśnie...

Alan Di Van napisał:
Pomimo, spalonym mieście, ataku wieśniaków na obóz i wiele jeszcze innych podobnych rzeczy


Nic nie rozumiem. Rolling Eyes

Alan Di Van napisał:
było gotowe do wymarszu. Wszystkie chorągwie ustawiły się w długą kolumnę i rozpoczął się wymarsz


Powtórzenie...

Alan Di Van napisał:
Wiadomość o pogromie prusaków dokonanym przez Ryszarda rozbiegł


Rozbiegła...

Alan Di Van napisał:
nie widział już szansy na przeżycie Ryszarda


Wychodzi na to, że marzeniem księcia było żyć dłużej od Ryszarda Rolling Eyes

A teraz zamiast wytykania błędów będzie pochwała Wink Wiele było literówek i nieścisłości w opisie bitwy, ale powiem szczerze, że była ona opisana w tak wspaniały sposób, że nie mogłam się od niej oderwać i nie chciałam wypominać tych wszystkich literówek, braków ogonków i innych Wink

Alan Di Van napisał:
Tak to już jest w naszym kraju, że wieści biegną szybciej od błyskawicy. Na wieść o


Powtórka "wieści"

Alan Di Van napisał:
Nie zmuszam cię abyś słuchał dalej tej opowieści


Po raz kolejny to samo - zwrot do Czytelnika bez wielkiej litery.
No a po za tym - nie zmuszasz, a jednak muszę się jeszcze przemęczyć. Ale cierpliwość wynagradza, więc...

Alan Di Van napisał:
Niestety z biegiem lat tych ostatnich dni przybywało


Po "lat" przecinek.

Alan Di Van napisał:
stup


Stóp. Przez "ó".

Alan Di Van napisał:
Pułkownik przez długie lata cieszył się przyjaźnią całej rodziny Ryszarda, a zwłaszcza chłopców, których nauczył wielu pożytecznych rzeczy. W Roku Pańskim 1262 Ryszard na łożu śmierci żegna się ze wszystkimi, lecz z każdym na osobności


A miałam nadzieję, że nie popełnisz drugiego spośród dwóch najwiekszych błędów pisarzy. Popełniłeś - pomyliłeś czasy.

Alan Di Van napisał:
Córka ożeniwszy się


Nie dane mi było nigdy usłyszeć, aby kobieta się żeniła, bo takowa może jedynie wyjść za mąż

W epilogu nie miałam już siły wytykać wszystkich błędów, bo nie były to błędy polegające na niezrozumiałym zdaniu, tylko po raz kolejny literówki, braki ogonków oraz zła odmiana. Jeśli nie mogłam się powstrzymać przed wytknięciem błędów, to wytykałam je.

Fragmenty zaznaczone na zielono to przecinki dodane przeze mnie, by wskazać miejsca, w których powinny się znaleźć.

A jeśli mogę dodać coś od siebie to chciałabym prosić o sprawdzanie swych prac po napisaniu. Uwierzcie mi, że wytknięcie tych błędów zajęło mi pełne trzy godziny.
Zobacz profil autora
Alena
Anioł



Dołączył: 07 Cze 2005
Posty: 7253 Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków/Edinburgh
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 13:02, 01 Maj 2006 Powrót do góry

Ojej! Ja po tym moim malutkim fragmencie zgłupiałam i nie miałam sił na więcej, a Ty... Smile podziwiam Very Happy
Zobacz profil autora
Nadzieja
Podwójny AS



Dołączył: 30 Maj 2005
Posty: 1703 Przeczytał: 0 tematów

Skąd: far, far away...

PostWysłany: Nie 14:08, 14 Maj 2006 Powrót do góry

Wogóle mnie to nie interesuje, ale jak Nad coś postanowi to to zrobi Smile Więc usiadłam z herbatką, telefonem pod bokiem, gdyby Paweł dzwonił, i prawie zasnęłam... Ale to dlatego, że mnie to nie intesresuje (to się chyba nazywa oszukiwanie samej siebie Smile ). W każdym bądź razie czytałoby się lepiej, gdybyś robił mniej literówek i innych błędów.
Ale chwalę za pomysł i za chęci Wink
Zobacz profil autora
Alan Di Van
Gość





PostWysłany: Sob 15:15, 27 Maj 2006 Powrót do góry

no niestety nie wszystkim może się podobać. Co do błędów to jestem dyslektykiem, co mnie w pełnie nie usprawiedliwia, ale zawsze coś. Pracuję nad tym..........
Alena
Anioł



Dołączył: 07 Cze 2005
Posty: 7253 Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków/Edinburgh
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 10:55, 28 Maj 2006 Powrót do góry

Sama praca była ok, ale ja tłumaczeń typu: "jestem dyslektykiem" wogóle nie trawię Confused Są słowniki. Nawet w Internecie, więc pod ręką, gdy pisze się prace. A jeśli pisze się w Wordzie to można uruchomić słownik Wink
Ale nie było źle.
W okolicach 3+ / 4
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)